Mother Power
Zawsze uważałam, że stosunki pomiędzy mną, a moją Mamą układały się bardzo dobrze. Potrafiłyśmy ze sobą rozmawiać, mimo tego, że każda z nas miała jakieś swoje życie i tajemnice. Nie byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami, ponieważ żadna z nas nie mogła zostać dopuszczona do sekretów tej drugiej. Łącząca nas relacja: matka- córka wyklucza prawdziwą szczerość. Nie chciałyśmy się martwić problemami i drobnostkami, a niektóre tematy były zbyt niewygodne/ intymne/ nie ma miejscu.
Ale piłyśmy razem kawę. Chodziłyśmy na spacery. Lepiąc świąteczne pierogi, rozmawiałyśmy o życiu. Łączące nas stosunki były ciepłe. A ja czułam się dorosła. I śmiałam się z niej, kiedy drżała na myśl o moim zamążpójściu, gdy z niepokojem w głosie wypytywała o szczegóły organizacyjne wesela, z obłędem w oczach wybiegała na ostatnie zakupy czy drżącymi rękami pomagała mi założyć suknię ślubną.
Zawsze była młoda. I silna. Gdy dowiedziała się, że zostanie babcią, radośnie się roześmiała i krzyknęła: „Tylko nie nazywaj mnie babcią!”. Nie nazywałam więc. Ta „nie-babcia” zasypywała nas ubrankami, zabawkami, gadżetami, smakołykami i dobrymi radami. Wytrwale tłumaczyłam: „Nie traktuj mnie jak dziecko. Za chwilę sama będę matką”. Puszczała to mimo uszu i dalej robiła „swoje”, niejednokrotnie wywołując moja irytację. Ale gdy tylko zabolał mnie ciążowy brzuszek, gdy tylko poczułam irracjonalny lęk lub bez powodu zaczynałam płakać – dzwoniłam właśnie do Niej – ostoi zdrowego rozsądku i spokoju. Niczym gąbka wchłaniała moje lęki – dziś wiem, że zrzucając z ramion ciężar, obarczałam nim ją.
Gdy w już w szpitalu czekałam na moją Kruszynę, jej szorstka dłoń gładziła moją, powtarzając, że będzie dobrze, że dam radę. Gdy tylko znikała z zasięgu mojego wzroku, na jej twarzy pojawiały się wszystkie niepokoje. Gdy pojawiły się pierwsze skurcze, widziałam w niej rozdarcie – jednej strony nie mogła patrzeć na mój ból, z drugiej nie chciała mnie zostawiać. Niezdecydowana przystępowała z nogi na nogę: wrodzone wyczucie nakazywało jej zostawić naszą małą rodzinę sam na sam, a matczyna miłość niczym łańcuch trzymała ją przy moim łóżku.
Urodziłam Córkę. Spojrzałam na Nią i nagle z całą siłą uświadomiłam sobie, jak bardzo kocham Moją Matkę. To uczucie było we mnie od z
awsze. Stłumione przez życie, przez okres dojrzewania, pracę, codzienne problemy. I nigdy nie uderzyło mnie z taką mocą. Byłam zaskoczona oczywistą analogią: tak, jak ja dziś trzymam Kruszynę w ramionach, tak i mnie kiedyś tuliły inne ramiona. Czyjeś łono wydało mnie na świat, a pierś wykarmiła. Zaczęłam się zastanawiać, jak wiele muszę dać z siebie, by moja Córka otrzymała wszystko to, co ja dostałam.
Po porodzie nie było różowo. Kruszyna miała problemy ze zdrowiem. Nie spałam, nie chciałam jeść – obrałam jeden cel: musiałam być przy niej. Wiedziałam, że tylko ja mogę jej pomóc, tylko ja mogę ją ochronić. Na ramieniu cały czas czułam opanowaną, ciepłą dłoń, która nakłaniała mnie do wykonywania podstawowych czynność. Gdy odmówiłam odejścia od namiotu tlenowego, w którym leżało moje Dziecię i w przypływie złości krzyknęłam: „Nie mogę jej zostawić! To moja Córka”, Ona tylko popatrzyła na mnie przemęczonymi oczyma i otaczając mnie ramieniem, powiedziała: „No właśnie…”. W tych trudnych momentach był przy mnie Mąż. Rodzina. Przyjaciele. Jednak czułam, że nikt na świecie nie rozumie mnie tak, jak Ona.
Dziś patrzę, jak ta „nie-babcia” nakłania moje niespełna roczne Dziecię: „Powiedz BABA. BA-BA”. I jestem Jej wdzięczna. Za to, że była. Za każdą nieprzespaną noc. Każdą zatroskaną minę. I cieszę się, że mam Córkę…
pat
Pięknie napisane, to samo włąsnie czuję ,tylko nie potrafiłam tego tak opisac :)